ChronmyKlimat.pl - Portal na temat zmian klimatu - Instytut na rzecz ekorozwoju


Aktualności

Biogazowniom zaszkodzi zmiana systemu wsparcia dla OZE? (16139)

2013-09-05

Drukuj

Polski rząd zapowiedział, że radykalnie zmieni nasz system wspierania rozwoju odnawialnych źródeł energii (OZE). Mają zniknąć zielone certyfikaty, a wraz z nimi dotowanie produkcji zielonej energii. Dotacje będzie można dostać tylko do inwestycji, po wygraniu konkursów-aukcji. Randy Mott, prezes spółki Ceeres, krytykuje w portalu Gramwzielone.pl te rozwiązania i twierdzi, że zaszkodzą one OZE, a szczególnie biogazowniom. Czy rzeczywiście?

Ogólny kierunek zapowiadanych przez rząd zmian może wydawać się słuszny. Główną wadą obecnego polskiego systemu pobudzania rozwoju OZE okazało się to, że wspiera produkcję, a nie inwestycje. W Polsce właścicielowi wiatraka czy elektrowni wodnej państwo zapewnia pomoc finansową także wtedy, gdy inwestycja już mu się zwróciła (w Niemczech przysługuje tylko na okres zwrotu zainwestowanego kapitału). W dodatku nie różnicuje się u nas – w przeciwieństwie do naszego zachodniego sąsiada – wysokości dotacji w zależności od rodzaju odnawialnego źródła, choć z różnych względów powinno się ją różnicować, m.in. dlatego, że na przykład budowa biogazowni kosztuje więcej – w przeliczeniu na 1 MW mocy - niż budowa elektrowni wiatrowych, ale te pierwsze są lepszymi, bo bardziej stabilnymi źródłami energii (powinny więc dostawać większe wsparcie, żeby przybywało ich przynajmniej w tym samym tempie co wiatraków).

To doprowadziło do sytuacji, w której ponad połowę finansowego wsparcia dla energetyki odnawialnej otrzymują u nas istniejące od dziesięcioleci elektrownie wodne oraz elektrownie węglowe, stosujące tzw. współspalanie. Polega ono na dorzucaniu do kotłów węglowych odpadów drzewnych i innych typów biomasy, co nie wymaga wprawdzie dużych, kosztownych inwestycji (jak np. w przypadku wiatraków, biogazowni czy siłowni wodnych), ale jest bardzo nieefektywną metodą produkcji prądu i niewiele ma wspólnego z ekologią. Dużą część tej biomasy polskie elektrownie sprowadzają z zagranicy, z Białorusi czy Ukrainy, a także z bardzo odległych miejsc, np. z Afryki, co jest już absurdem. Efekt jest taki, że na wspieraniu OZE zarabiają u nas najwięcej właściciele dużych elektrowni i elektrociepłowni węglowych oraz wodnych, które zostały wybudowane dawno temu i koszt ich budowy zwrócił się już wiele lat temu. A przecież zielone certyfikaty wprowadzano w Polsce po to, żeby powstawało jak najwięcej nowych elektrowni wykorzystujących odnawialne źródła energii: wiatraków, siłowni wodnych, biogazowni, kotłów na biomasę itd. Tymczasem, nie dość, że wciąż buduje się ich u nas stosunkowo mało, to większość tych inwestycji stanowiły dotychczas elektrownie wiatrowe, jedno z gorszych odnawialnych źródeł energii (ze względu na swą nieprzewidywalność, niestabilną produkcję energii, a mówiąc prościej, z uwagi na to, że produkują prąd tylko wtedy, gdy wieje).

Zmiana systemu wsparcia z subwencjonowania produkcji na dotowanie inwestycji mogłaby więc wydawać się uzasadniona i potrzebna. Sęk w tym, że rząd chce przyznawać inwestycyjne dotacje do OZE poprzez specjalne aukcje-konkursy, czyli system podobny do tego, jaki zastosowano u nas w przypadku tzw. białych certyfikatów. Aukcje-konkursy wygrywaliby ci, którzy chcieliby najmniejszego wsparcia dla swych inwestycji. Zaplanowano to po to, żeby zapewnić jak największą efektywność systemu i obniżyć koszt jego funkcjonowania, żeby powstało jak najwięcej nowych instalacji OZE i żeby dotacje otrzymywały najlepsze ekonomicznie projekty. Randy Mott, w artykule pt. "Przejście na system aukcyjny dla odnawialnych źródeł energii będzie katastrofą", opublikowanym niedawno w portalu Gramwzielone.pl, bardzo krytycznie ocenia takie rozwiązania, powołując się na przykład Holandii, Wielkiej Brytanii i Chin, które je u siebie wprowadziły.

Zaczynając od Holendrów, Mott pisze m.in.: "Mechanizm ten (od red.: wyżej opisany system aukcyjny) nie działa zbyt efektywnie, a Holandia ma poważne problemy z realizacją celu wyznaczonego na rok 2020. Ponadto posiada największe opóźnienie w realizacji celu na rok 2020 spośród wszystkich 27 państw członkowskich według raportu „Prognoza dla Odnawialnych Źródeł Energii w Holandii" Rabobank, czerwiec 2012...".

Innymi słowy, elektrowni bazujących na odnawialnych źródłach energii powstało w Holandii mniej niż zakładano. Na dodatek aukcje na dotacje do OZE nie przynosiły tam spodziewanych oszczędności. Dlaczego? Jedną z przyczyn, jak twierdzi Mott, jest to, że system aukcyjny nie zapewniał inwestorom stabilności i przewidywalności, co bardzo podnosiło ryzyko ich przedsięwzięć, a w ślad za tym ich koszt. Według prezesa spółki Ceeres stabilność i przewidywalność systemu wsparcia OZE są nieodzowne, by był on skuteczny i rzeczywiście prowadził do wysypu nowych inwestycji w odnawialne źródła energii. W Holandii inwestorzy chcący budować instalacje produkujące energię z biomasy zakładali pewien poziom jej cen i w oparciu o to proponowali w aukcji określony poziom wsparcia. Potem jednak okazywało się, że ceny biomasy są wyższe od zakładanych, więc instalacje były droższe w eksploatacji i w wielu przypadkach nieopłacalne.

Mott argumentuje, że lepszy jest system, w którym inwestor już we wstępnej fazie inwestycji z góry wie, na jakie wsparcie może liczyć. Wtedy bowiem jest mniejsze ryzyko "przestrzelenia" projektu. Prezes Ceeresu powołuje się przy tym na tzw. raport Cozziego, opisujący skutki wprowadzenia systemu aukcyjnego w Wielkiej Brytanii, która z niego zrezygnowała i przyjęła system zielonych certyfikatów (w Polsce wciąż obowiązujący). Cozzi w tymże raporcie pisał m.in.: "System aukcji (...) okazał się całkowicie nieskuteczny jako system wparcia, który w rzeczywistości przyniósł jedynie rozwój projektów na papierze, zwłaszcza w późniejszych jego etapach. W dużej mierze było to spowodowane tworzeniem "najlepszych ofert" przez firmy ubiegające się o wsparcie na podstawie odrealnionych i optymistycznych scenariuszy, które nie uwzględniały potencjalnych przeszkód i opóźnień, takich choćby, jak problemy z pozyskiwaniem pozwoleń...".

Z podobnymi problemami spotkały się Chiny, gdzie do budowy i eksploatacji elektrowni wiatrowych były potrzebne państwowe koncesje, które zdobywało się także podczas aukcji. Wygrywali je ci, którzy oferowali najniższe ceny produkowanej przez przyszłe elektrownie energii. Tam też jednak dochodziło do zaniżania cen, po to, żeby uzyskać koncesję. Potem jednak zwycięskie firmy nie były w stanie dostarczać energii po zaoferowanej w aukcji cenie. Główny problem systemu aukcyjnego polega więc na tym, że nie jest on w stanie zapewnić stabilnej produkcji energii w przyszłości, co dla Polski jest kluczowym czynnikiem.

Jak wskazuje szef firmy Ceeres, wyżej opisane problemy mogą dotyczyć w szczególności biogazowni. Przekonuje, że "niska oferta" dla projektu budowy biogazowni będzie "najprawdopodobniej równoznaczna z problemami projektowymi występującymi od samego jego początku". Mott pisze dalej: "Jeżeli wsparcie będzie przyznawane tylko podmiotom z najniższą ceną, typowym tego następstwem będzie okrojona technologia z niedostatecznymi zabezpieczeniami przed uciążliwością zapachową. Drogi na skróty w projektowaniu i realizacji biogazowni będą nagradzane przez system. Proponowane projekty z nierozwiązanymi kwestiami środowiskowymi oraz o nieefektywnym modelu biznesowym będą miały znacznie większą szansę wygrać aukcję, lecz ich realizacja będzie zarazem najmniej prawdopodobna. W ten sposób system aukcyjny będzie faworyzował oferenta z niską ceną i jednocześnie w najniższym stopniu gwarantującego, że do realizacji projektu faktycznie dojdzie. W przypadku braku jakichkolwiek polskich norm dotyczących budowy i eksploatacji biogazowni, system będzie w sposób nieelastyczny wspierał najmniej zaawansowane technologie, które jednocześnie generują najwięcej problemów i niepożądanych następstw ich funkcjonowania".

Randy Mott dorzuca do tego jeszcze jeden argument. Skoro ma się liczyć tylko wysokość oczekiwanej dotacji, to w przyznawaniu wsparcia nie będzie się uwzględniać dodatkowych korzyści wynikających z budowy konkretnej biogazowni, np. tego, że ma ona przetwarzać bardzo problematyczne odpady organiczne czy wykorzystywać w całości produkowaną przez nią energię. Zdaniem Motta wyklucza to najbardziej efektywne ekonomicznie i środowiskowo projekty, w przeciwieństwie do systemu zielonych certyfikatów, gdzie wszystkie inwestycje są dopuszczalne, a "decyzję o sposobie oceny korzyści projektów podejmują inwestorzy we współpracy z organami władzy samorządowej". Prezes spółki Ceeres twierdzi także, że przy uwzględnieniu – w systemie aukcyjnym – innych kryteriów niż cena, przyznawanie wsparcia może stać się kwestią subiektywną, uznaniową, co rodzi ryzyko korupcji. Nie mówiąc już o tym, że takie aukcje-konkursy, organizowane na takich samych zasadach jak przetargi, mogą spotkać się z tymi samymi problemami (zwłaszcza z odwołaniami przegranych) i ciągnąć się z ich powodu w nieskończoność, prowadzić do bankructwa oferentów czy fiaska realizowanych przez nich przedsięwzięć.

Z argumentami Motta można polemizować, a nawet podważyć ich część. Jeśli o wygranej w aukcji decyduje oferowany poziom wsparcia, to premiuje najbardziej opłacalne projekty, o największej stopie zwrotu kapitału (czyli te najbardziej efektywne ekonomicznie, wbrew temu, co pisze Mott), a eliminuje najmniej dochodowe. Dlaczego to ważne? Bo sprzyjałoby to takim projektom, które nastawiają się przede wszystkim na przetwarzanie "darmowego" surowca, czyli odpadów, a eliminowałoby te, które bazują głównie na roślinach energetycznych, czyli surowcu płatnym i dość drogim. Biogazownie "odpadowe" są nie tylko bardziej opłacalne od tych, w których głównym lub jedynym wsadem są kiszonki kukurydzy, zbóż czy traw (bo nie trzeba kupować surowca lub jest on dużo tańszy od roślin energetycznych), ale są także bardziej od nich proekologiczne, utylizując w przyjazny dla środowiska sposób odpady.

Jednego argumentu Randy Motta nie da się jednak podważyć – tego , że po prostu nie mamy już czasu na tak radykalną zmianę systemu wsparcia odnawialnych źródeł energii. Polska miała – według swych zobowiązań wobec UE – przyjąć ustawę o OZE już trzy lata temu i rzeczywiście nie może dalej zwlekać z jej przyjęciem, a tak radykalna zmiana systemu spowodowałaby – zdaniem prezesa Ceeresu – dalsze wielomiesięczne opóźnienia w jej przyjęciu. Co równie ważne, znacząco zwiększałaby też ryzyko, że Polska nie zdąży do 2020 r. wypełnić zobowiązań unijnego pakietu klimatyczno-energetycznego, według którego nasz kraj za siedem lat 15 proc. prądu będzie musiał produkować z odnawialnych źródeł energii.

Co więc powinien zrobić rząd? Grzegorz Wiśniewski, prezes Instytutu Energii Odnawialnej, uważa, że wystarczyłaby jedna niewielka zmiana w obecnym systemie wsparcia OZE, by zaczął on dużo lepiej funkcjonować i mniej kosztował: wyłączyć z niego współspalanie. Na to jednak nie chcą zgodzić się państwowe koncerny energetyczne, którym współspalanie opłaca się dużo bardziej niż budowanie elektrowni wiatrowych, wodnych, fotowoltaicznych czy biogazowni. Wydaje się, niestety, że rząd na razie lobbingowi tych koncernów ulega.

Jacek Krzemiński


Udostępnij wpis swoim znajomym!




Podziel się swoją opinią



Za treść materiału odpowiada wyłącznie Fundacja – Instytut na Rzecz Ekorozwoju



Portal dofinansowany ze środków Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Za jego treść odpowiada Fundacja – Instytut na Rzecz Ekorozwoju, poglądy w nim wyrażone nie odzwierciedlają oficjalnego stanowiska Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej