Aktualności

Biogazownia, która ogrzeje całą wieś (17063)

2013-01-03

Drukuj

Rolnicza biogazownia w warmińskim Boleszynie (gmina Grodziczno) to dobry przykład tego, jak lokalne społeczności i rolnicy mogą skorzystać na takich inwestycjach.

W Boleszynie jeszcze niedawno bardzo śmierdziało. Smród dochodził ze stojącej na skraju wsi chlewni na kilkaset świń, a właściwie z jej zbiorników na gnojowicę, w których była magazynowana (według przepisów przez kilka miesięcy w roku nie można jej wywozić na pola). Dochodził też z pól, na które ją wywożono. To wszystko się zmieniło, gdy właściciele chlewni, Andrzej Galiński z synami, wybudowali biogazownię rolniczą, w której „na bieżąco" przerabiają całą gnojowicę ze swojej fermy w Boleszynie i nie muszą jej dzięki temu przechowywać. Transportują ją do biogazowni specjalnie wybudowanym w tym celu rurociągiem. Dzięki temu chlewnia jest dużo mniej uciążliwa dla sąsiadów niż wcześniej.

Wąchanie pofermentu

A sama biogazownia? Gdy dojechałem do Boleszyna, we wsi nie było czuć żadnego przykrego zapachu. Dopiero przy samej biogazowni, w promieniu 20-30 metrów od niej, pojawia się niezbyt intensywny odór, przypominający zapach gnojowicy. Dochodzi z jednego ze zbiorników na surowiec, który jest częściowo odkryty. Trafia do niego serwatka z mleczarni i gnojowica od jednego z miejscowych rolników i z drugiej chlewni Galińskich, położonej w innej wsi (jest za daleko od biogazowni, by można było do niej budować rurociąg). – Gdybyśmy ten zbiornik umieścili z tyłu, nie poczułby pan prawie nic, wjeżdżając na nasz teren – mówi jeden z pracowników, obsługujących instalację. Daje mi do powąchania wiaderko z tzw. pofermentem, produktem ubocznym przy produkcji biogazu. – Niech pan do niego włoży ręce i powącha, żeby się lepiej przekonać, że on nie śmierdzi – zachęca pracownik.

Najpierw więc wącham poferment, a potem wkładam do niego ręce. Zaskoczenie! Ten poferment prawie w ogóle nie pachnie, a jego bardzo słaby zapach jest neutralny, choć nie przypomina zapachu humusu czy ziemi, tak, jak wcześniej mi mówiono. – Żeby poferment nie śmierdział, musi być całkowicie odgazowany, tak, jak u nas – tłumaczy Andrzej Galiński. – My go sprzedajemy jako nawóz. Ustawiają się po niego duże kolejki, bo jest lepszym nawozem niż gnojowica czy obornik i tańszy niż nawozy sztuczne. Ci, którzy protestowali przeciwko budowie naszej biogazowni, też wąchali ten nasz poferment i nie mogli się nadziwić, że nie śmierdzi.

W Polsce będzie gorzej?

Gdy Andrzej Galiński postanowił wybudować biogazownię i wykorzystywać w niej jako surowiec przede wszystkim gnojowicę i kiszonkę z kukurydzy, mieszkańcy Boleszyna zaczęli przeciwko tej inwestycji protestować. Ściągnął więc do wsi naukowców z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego i projektantów instalacji, by opowiedzieli mieszkańcom o tej technologii. Część osób sprzeciwiających się budowie biogazowni skwitowała to słowami: „Nie ma im co wierzyć, bo Galińscy na pewno ich kupili". Protesty więc nie ustały. Wtedy inwestorzy zaprosili wszystkich mieszkańców Boleszyna na autokarową wycieczkę do Niemiec, żeby zobaczyli kilka tamtejszych biogazowni rolniczych. Opłacili im wszystkie koszty, łącznie z hotelem. Ale nie wszyscy chcieli z tej oferty skorzystać. Co więcej, nawet część tych, którzy pojechali do Niemiec, wciąż powątpiewali: - No tak, tam jest w porządku, tam się udało, ale u nas w Boleszynie, u Galińskiego, na pewno nie wyjdzie tak dobrze.

Protestujący też skorzystali

Nastawienie mieszkańców zmieniło się dopiero wtedy, gdy biogazownia ruszyła (działa od ponad roku). Miejscowi przekonali się, że sąsiedztwo takiej instalacji nie musi być uciążliwe, że biogazownia nie zatruwa okolicy fetorem. Choć niektórym nie podobało się, że podczas zbiorów kukurydzy do biogazowni zwozi się ją z pól przez całą dobę. Dzieje się tak dlatego, że kukurydzę trzeba zebrać w określonym terminie, a czas na zbiór jest krótki.

Z drugiej jednak strony państwo Galińscy zaproponowali mieszkańcom Boleszyna, że mogą im – przy pomocy własnego ciepłociągu - dostarczać ciepłą wodę (do ogrzewania), podgrzewaną energią wytwarzaną przez biogazownię. Po takiej cenie, że za ogrzewanie domu za cały sezon grzewczy wychodziło 1500 zł. Dla miejscowych to była bardzo atrakcyjna propozycja. W Boleszynie nie ma gazociągu, więc jego mieszkańcy ogrzewają się węglem, co w przypadku jednorodzinnego domu może kosztować nawet 5 tys. zł na rok. Nie mówiąc już o tym, że jest kłopotliwe. Bo do węglowego pieca trzeba dokładać i wybierać z niego popiół.

Nic dziwnego więc, że na ciepłą wodę z biogazowni było sporo chętnych. Nawet wśród tych, którzy wcześniej protestowali. Dotychczas do ciepłociągu z biogazowni podłączyło się 7 domów w Boleszynie, tamtejsza szkoła, świetlica wiejska, kościół i plebania. W 2013 r. ma podłączyć się kolejnych 15 domów, a wtedy biogazownia będzie ogrzewać już niemal całą wieś. To jednak nie wszystko, bo tamtejsze władze samorządowe chcą do niej „podpiąć" także gimnazjum z salą gimnastyczną i ośrodek zdrowia w sąsiedniej wsi Mroczno. Teraz te obiekty ogrzewane są olejem opałowym (w Mrocznie również nie ma sieci gazowej), co pociąga za sobą ogromne koszty. Ciepło z boleszyńskiej biogazowni byłoby dużo tańsze, a starczy go i dla Mroczna. Potrzebny do tego ciepłociąg samorząd mógłby sfinansować z podatków, które pobiera od boleszyńskiej instalacji biogazowej (około 300 tys. zł rocznie).

Ratunek dla rolnika

Z biogazowni w Boleszynie jest jeszcze jedna niezaprzeczalna korzyść. 2-3 lata temu państwo Galińscy zastanawiali się, czy nie zlikwidować swej fermy świń, nie sprzedać jej. Nie przynosiła zysku, była na granicy opłacalności. Tak, jak bardzo wiele innych świńskich ferm w Polsce, które cierpią z powodu drogich pasz i importu taniej wieprzowiny z Danii czy Niemiec (tam fermy są większe i w dodatku dostają dużo większe dopłaty unijne, przez co mogą produkować taniej niż polscy rolnicy). Dzięki temu, że państwo Galińscy wybudowali biogazownię, hodowla świń znów zaczęła im się opłacać. Po pierwsze budynki, w których trzymają prosięta i lochy, muszą być ogrzewane. Wcześniej wydawali na to dziesiątki tysięcy złotych rocznie. Dziś chlewnię ogrzewa im biogazownia. Po drugie nie muszą już wywozić na pola gnojowicy, co też wiązało się ze sporymi kosztami i było uciążliwe dla mieszkańców wsi. Po trzecie sprzedają poferment. Po czwarte gnojowica przynosi większy zysk jako surowiec energetyczny niż jako nawóz.

Biogazownia państwa Galińskich jest dochodowym, dość stabilnym i pewnym biznesem. W dużej mierze dlatego, że nie kupują do surowca do swej instalacji, zużywającej 50 ton kiszonki kukurydzianej i 30 ton gnojowicy na dobę. Kiszonkę mają własną, gnojowicę w większości też, a reszta surowca to niewielkie ilości serwatki oraz obierki z ziemniaków, które przyjmują jako odpad poprodukcyjny do utylizacji z mleczarni i z fabryki czipsów i frytek.

To dzięki temu, ale i za sprawą dużej dotacji do budowy biogazowni, ta inwestycja, która pochłonęła 16 mln zł, ma zwrócić im się w zaledwie cztery lata. Instalacja pracuje niemal bez przerwy, wykorzystując całą swoją moc (1,2 MW). Produkuje 28 MWh energii elektrycznej na dobę, a to tyle prądu, ile zużywa dziennie kilka tysięcy gospodarstw domowych. Niebawem będzie jej produkować jeszcze więcej, bo w najbliższych miesiącach boleszyńska biogazownia zostanie rozbudowana. Jej moc wzrośnie z 1,2 MW do 2 MW. Koszt rozbudowy ma wynieść jedynie 7 mln zł, czyli w przeliczeniu na 1 megawat mocy ponad dwa razy mniej niż sama budowa biogazowni. Dzięki temu cała instalacja będzie jeszcze lepszym interesem niż dziś.

P.S. Bardzo dziękuję Panom Andrzejowi i Maciejowi Galińskim za umożliwienie zwiedzenia ich biogazowni i oprowadzenie po niej.

Jacek Krzemiński


Udostępnij wpis swoim znajomym!




Podziel się swoją opinią



Za treść materiału odpowiada wyłącznie Fundacja – Instytut na Rzecz Ekorozwoju



Portal dofinansowany ze środków Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Za jego treść odpowiada Fundacja – Instytut na Rzecz Ekorozwoju, poglądy w nim wyrażone nie odzwierciedlają oficjalnego stanowiska Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej