Polecane publikacje

Skąd jeszcze niechęć do biogazowni? (16564)

2013-12-12

Drukuj

Inwestor biogazowni cieszy się przychylnością władz gminy. Tak dużą, że załatwiając z nim formalności, owe władze posuwają się do naginania czy łamania przepisów. Inne urzędy też się nie popisują. Znam kilka przypadków w Polsce, które odpowiadają powyższemu opisowi. W tych miejscach lokalna społeczność nie lubi biogazowni i nie mówi o nich dobrze, bo kojarzy je z bezprawiem, ze światem, w którym są "równi i równiejsi", inwestycjami, które są wbrew tej społeczności, a nie także dla niej.

Jeden z takich przypadków opiszę trochę dokładniej. Znam go m.in. z relacji gminnego radnego, który swą opowieść uwiarygodniał dziesiątkami dokumentów. Zajmował się tą sprawą na prośbę mieszkańców miejscowości, w której mieszka. O tym, że pewien inwestor ma zbudować w tej miejscowości biogazownię, mieszkańcy, ale i sam radny, dowiedzieli się poniewczasie, wtedy, gdy w zasadzie nie mogli nic już wskórać, choć doszło do złamania przepisów. Jak to wszystko wyglądało? Gdy inwestor chciał wybudować swą pierwszą biogazownię, zderzył się ze społecznym protestem. Postanowił więc postawić ją gdzie indziej. Tym razem nie chciał już popełnić tego samego "błędu", informując wcześniej lokalną społeczność o swych planach. Sprzyjające mu władze gminy też nie puszczały pary z ust. Wyłożony przez nie do publicznego wglądu miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego przewidywał, że działka, na której inwestor planował biogazownię, przeznaczona jest pod budowę... farmy wiatrowej (sic!). Po zakończeniu procedury wyłożenia planu do publicznego wglądu, podczas której wszyscy zainteresowani mogą do niego składać uwagi i zastrzeżenia, Rada Miejska przeforsowała jego zmianę. Zmiana polegała na dodaniu zapisu, że na działce opisywanego inwestora "dopuszcza się budowę biogazowni". – I ani słowa więcej – opowiada gminny radny. – A przecież przy każdym obiekcie w planie zagospodarowania, nawet przy zwykłym garażu, znajduje się jego dokładny opis, jego wielkość, wysokość, jakie ma być nachylenie dachu, jakim warunkom musi ten obiekt odpowiadać itd. To było pominięcie przepisów. Kolejnym okazało się wpisanie do raportu środowiskowego, że biogazownia będzie znajdowała się 800 metrów od zabudowań mieszkalnych. W rzeczywistości miała być 500 m od nich. Instytucja, sprawdzająca raport, nie wychwyciła tego, nie zweryfikowała tej informacji. Odwołaliśmy się w tej sprawie do SKO, które nakazało burmistrzowi wznowienie postępowania. Burmistrz nie chciał tego zrobić, sprawa czeka na rozpatrzenie przez Naczelny Sąd Administracyjny. Na sesji rady gminy, na której dyskutowaliśmy na ten temat, jeden z radnych bałamutnie przekonywał: Chcecie mieć tańszy prąd? To nie blokujcie tej biogazowni! Bałamutnie, bo wiadomo, że jej budowa nie sprawi, iż będziemy mieć tańszy prąd. W naszej wsi to my jesteśmy gospodarzami, to z nami powinno się uzgadniać, co może w niej powstać, a co nie. W tym przypadku tego naszego prawa nie uszanowano.

Tyle radny. Czy można dziwić się jego rozgoryczeniu? Czy rzeczywiście nie powinno być tak, że zanim zacznie się realizować inwestycję, to trzeba najpierw poinformować i przekonać do niej lokalną społeczność, zamiast budować coś wbrew tejże społeczności? Przecież niemal każde tego typu przedsięwzięcie da się zaprojektować według zasady win-win, czyli tak, żeby wszyscy na niej wygrali, skorzystali. Warto przyjrzeć się temu, jak robią to Niemcy, dla których biogazownie są wyjątkowo ważnym odnawialnym źródłem energii, m.in. dlatego, że biogaz można magazynować (w przeciwieństwie do energii elektrycznej) i wykorzystywać do produkcji energii wtedy, gdy nie wytwarzają jej elektrownie wiatrowe czy słoneczne. Niemcy są światowym liderem w biogazownictwie, mają ponad 7 tys. biogazowni. Tam uważa się je za proekologiczne i niezbędne do przestawienia energetyki na odnawialną, nawet jeśli czasem trochę dokuczają swym zapachem. Jednak ta akceptacja wynika jeszcze z czegoś innego. W Niemczech w odnawialne źródła energii inwestują przede wszystkim nie wielkie koncerny, tak, jak u nas, ale małe i średnie, lokalne przedsiębiorstwa, rolnicy, lokalne społeczności, które organizują się w tzw. spółdzielnie energetyczne (w 2011 r. było w tym kraju takich spółdzielni już prawie sześćset). One podchodzą do tych inwestycji inaczej niż wielkie korporacje, bardziej liczą się z głosem lokalnej społeczności, a to pociąga za sobą większą akceptację społeczną owych przedsięwzięć. W Dardesheim uruchomiono Park Energetyczny Druiberg. Jego inwestorzy, by zapewnić sobie poparcie mieszkańców, wydzierżawiali nie tylko działki, na których miały stanąć wiatraki, ale także przyległe do nich grunty. Gdy instalowali kolejne turbiny, oferowali mieszkańcom wykupienie udziałów w budowanej farmie wiatrowej.

We Freiburgu grupa mieszkańców kupiła cztery wiatraki i postawiła je na okolicznym wzgórzu. Jedną trzecią potrzebnych funduszy wyłożyła z własnej kieszeni, a na resztę kosztów zaciągnęła kredyt bankowy. Zależało im na społecznej akceptacji tej inwestycji, bo przecież tam mieszkali i chodziło o opinię ich sąsiadów. Dlatego byli gotowi swoje przedsięwzięcie modyfikować pod tym kątem nawet wtedy, gdy oznaczało to dla nich mniejsze zyski.

W 2004 roku rolnik z wioski Jühnde założył wraz z dziewięcioma innymi rolnikami spółdzielnię, która zajmowała się uprawą roślin energetycznych. Przerabiali je na biogaz we własnej instalacji, która miała służyć także lokalnej społeczności. Ponad 70 procent mieszkańców Jühnde zgodziło się wcześniej zrezygnować z komunalnej sieci grzewczej na rzecz biogazowni, mającej dostarczać im ciepło. Surowcem do produkcji biogazu jest kukurydza z okolicznych upraw. Już od kilku lat mieszkańcy Jühnde rachunki za ogrzewanie płacą miejscowym rolnikom. Zyski z inwestycji zostają na miejscu. I to się lokalnej społeczności bardzo podoba. Tych, którzy korzystają, jest wielu.

Takich przykładów w Niemczech są dziesiątki. W Polsce też dałoby się je już znaleźć, ale ciągle mamy ich za mało. Za mało takich przypadków, gdzie lokalną biogazownię rolniczą budują miejscowi rolnicy czy przedsiębiorcy, gdzie inwestorzy próbują uzgadniać z mieszkańcami swe plany i tak projektują przedsięwzięcie, by jak największa część lokalnej społeczności na nim skorzystała, nawet kosztem części własnych zysków. Z drugiej strony jednak, jeśli chodzi o biogazownie rolnicze, to na szczęście w naszym kraju wyraźnie przybywa tak skonstruowanych i realizowanych inwestycji. Coraz więcej inwestorów zdaje sobie sprawę, że jednak lepiej, także i dla nich, jest budować biogazownię, która nie będzie wbrew lokalnej społeczności, ale właśnie dla niej.

Jacek Krzemiński

na podstawie: informacje własne, "Energy Transition – The German Energiewende" (książka autorstwa Craiga Morrisa i Martina Pehnta, wydana przez Fundację im. Heinricha Boella)

 

Niniejszy materiał został opublikowany dzięki dofinansowaniu Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Za jego treść odpowiada Fundacja – Instytut na rzecz Ekorozwoju, poglądy w nim wyrażone nie odzwierciedlają oficjalnego stanowiska Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej.


Udostępnij wpis swoim znajomym!




Podziel się swoją opinią



Za treść materiału odpowiada wyłącznie Fundacja – Instytut na Rzecz Ekorozwoju



Portal dofinansowany ze środków Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Za jego treść odpowiada Fundacja – Instytut na Rzecz Ekorozwoju, poglądy w nim wyrażone nie odzwierciedlają oficjalnego stanowiska Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej