Opinie

Poprawka dauhańska – czy Polska straci szansę na dobry zarobek? (18000)

2014-12-15

Drukuj

17 grudnia Polska walczy o swoje na Radzie UE ds. Środowiska. Stawką są potencjalne korzyści ze sprzedaży nadwyżek redukcyjnych (AAU).

Środowa Rada UE ds. Środowiska (skupiająca ministrów środowiska państw członkowskich) ma zająć się kwestią ratyfikacji tzw. poprawki dauhańskiej – poprawki do Protokołu z Kioto, przedłużającej jego obowiązywanie do roku 2020. Jednak ustalenia wypracowane w katarskiej Dausze mogą kosztować Polskę utratę praw do nadwyżek redukcyjnych, a co za tym idzie – sporych korzyści finansowych.

Ale po kolei.

Handel tym, czego nie widać

W ramach Protokołu z Kioto Polska zobowiązała się do zmniejszenia emisji gazów cieplarnianych o 6% do roku 2012, w stosunku do roku bazowego 1988. Tymczasem osiągnęliśmy spektakularną redukcję rzędu 30% – w wyniku kosztownej społecznie transformacji gospodarczej. Niektórzy sygnatariusze Protokołu nie zdołali zrealizować swoich celów redukcyjnych. By nagrodzić prymusów redukcji (takich, jak Polska) i wybawić z kłopotu maruderów (takich, jak Japonia), umożliwiono handel jednostkami przyznanej emisji, zwanymi AAU (to mechanizm rynkowy, podobnie jak Europejski Systemem Handlu Emisjami, jednak z ETS nie ma nic wspólnego). Kraj sprzedający AAU określa w umowie, jakie działania na rzecz redukcji emisji sfinansuje za uzyskane środki.

1 AAU odpowiada emisji 1 tony CO2. Polska dysponuje jedną z największych na świecie nadwyżek tych jednostek. Do tej pory zawarliśmy 10 intratnych kontraktów sprzedaży AAU na łączną kwotę ok. 780 mln złotych, m.in. z Hiszpanią i Irlandią. Za te pieniądze dokonano m.in. modernizacji Opery Narodowej w Warszawie, Łazienek Królewskich, Biblioteki Narodowej oraz licznych szkół i szpitali.

Co dalej z AAU?

Nasz „skarbiec z AAU” wciąż jest pełny. Może się jednak okazać, że utracimy dostęp do części zgromadzonych w nim zasobów. Zagrożenie tkwi w tzw. poprawce dauhańskiej do Protokołu z Kioto, która ma ustanowić drugi okres rozliczeniowy Protokołu, obejmujący lata 2013-2020.

Polska ma prawo przenieść prawa do niewykorzystanych AAU na kolejny okres rozliczeniowy. To jednak nie gwarantuje, że będziemy mieli do nich dostęp.

Drugi okres rozliczeniowy Protokołu z Kioto zastał nas bowiem w nowej politycznej sytuacji. Jesteśmy członkiem UE i w ramach UE podejmujemy globalne zobowiązania. Nasz wspólny cel na arenie ONZ jest zbieżny z wewnętrznymi celami Wspólnoty – redukcja emisji o 20% do roku 2020, w stosunku do roku 1990. Nie jest jeszcze jasne, jak te cele przełożą się na zobowiązania poszczególnych państw członkowskich (tzw. burden sharing) i co się stanie z nadwyżkami AAU uzyskanymi w pierwszym okresie obowiązywania Protokołu. To kwestia wewnętrznych unijnych ustaleń. Tymczasem propozycje Komisji Europejskiej nie są dla Polski korzystne.

Co nas gryzie?

Aau! – krzyknęli zapewne rządowi doradcy, ujrzawszy propozycję Komisji Europejskiej w sprawie AAU i poprawki dauhańskiej. Z propozycji nie wynika bowiem, że zachowamy prawo do swobodnego dysponowania osiągniętymi redukcjami emisji.

Co więc zawiera wniosek Komisji, który stanie się przedmiotem środowych obrad w Brukseli?

Komisja miała za zadanie określić, w jaki sposób kraje członkowskie podzielą między siebie ciężar redukcji. Wybrała algorytm już sobie znany – architekturę wewnątrzunijnego pakietu klimatyczno-energetycznego 3x20. Tu oddzielną grupę stanowią obiekty przemysłowe objęte systemem handlu emisjami ETS (to np. elektrownie i zakłady chemiczne), a oddzielną – sektory spoza ETS (np. budownictwo, rolnictwo i sektor komunalno-bytowy).

Na arenie ONZ Komisja chce przejąć odpowiedzialność za rozliczenie puli emisji z sektorów regulowanych przez ETS. Tylko emisje z sektora non-ETS pozostałyby w gestii państw członkowskich – na podstawie puli uprawnień odpowiadającej krajowym celom redukcyjnym tym w sektorze.

I tu leży pies pogrzebany. Dla Polski oznaczać to może utratę prawa do samodzielnego zarządzania częścią zaoszczędzonych AAU. Według szacunków polskiego rządu metoda zaproponowana przez Komisję sprawi, że w latach 2013–2020 możemy otrzymać o około 600 mln AAU mniej, niż gdybyśmy zachowali prawo do pełnej puli jednostek przyznanej emisji.

Tymczasem w powszechnej w kraju opinii – dzielonej wyjątkowo solidarnie przez rząd, przemysł i organizacje ekologiczne – Polska ma prawo korzystać ze swojej „transformacyjnej renty”. Nadwyżki redukcyjne nie dostały nam się za darmo. Są wynikiem bolesnego procesu przekształceń gospodarczych, który wiele kosztował polskie społeczeństwo. Przecież w tych wszystkich zamkniętych fabrykach, kopalniach i koksowniach pracowali ludzie.

„Deszcz AAU” nie jest jednak wynikiem zapaści, czy nieudolności – polska transformacja to przykład oddzielenia wzrostu gospodarczego od emisji gazów cieplarnianych. Od czasu kryzysu gospodarczego przełomu lat 80. i 90. XX wieku Polska podwoiła produkt krajowy brutto.

Polski rząd wskazuje również, że propozycja Komisji nie pozwala określić, jakie będą ostateczne zobowiązania redukcyjne poszczególnych państw członkowskich i do jakiego stopnia będą one ponosić odpowiedzialność za niewywiązywanie się ze zobowiązań przez mniej skutecznych sąsiadów. Na tym etapie ratyfikacja poprawki dauhańskiej byłaby więc działaniem na ślepo.

Kij w szprychy

By poprawka dauhańska weszła w życie, musi ją ratyfikować 144 ze 192 stron Konwencji Klimatycznej ONZ, w tym zarówno Unia Europejska (która jest stroną Protokołu z Kioto), jak i jej państwa członkowskie. Jak na razie zrobiło to zaledwie 21 krajów, m.in. Chiny, Peru, Meksyk i Norwegia – jako jedyna spośród państw uprzemysłowionych.

W chwili obecnej Polska sprzeciwia się ratyfikacji w formie zaproponowanej przez Komisję Europejską, co opóźnia (a może i uniemożliwia) przystąpienie UE do drugiego okresu rozliczeniowego. Ten pat decyzyjny jest dla Unii szalenie kłopotliwy, bowiem podważa jej wiarygodność jako partnera globalnych negocjacji. W Katarze to przedstawiciele UE doprowadzili do podpisania poprawki dauhańskiej, a dziś – nie są w stanie „błysnąć” ratyfikacją na światowej arenie. Ratyfikacja byłaby sygnałem, że Unia Europejska poważnie traktuje swoje klimatyczne zobowiązania i impulsem dla innych krajów do podjęcia ambitnych zobowiązań – zarówno na kolejne 6 lat, jak i na okres po roku 2020, kiedy ma wejść w życie nowy traktat klimatyczny, zastępujący protokół z Kioto.

Co więcej, przeciąganie procesu ratyfikacyjnego niezmiernie irytuje kraje rozwijające się. Paraliż decyzyjny związany z drugim okresem rozliczeniowym sprawia, że zamiera Clean Development Mechanism (CDM) – rynek inwestycji proklimatycznych w krajach rozwijających się, finansowanych przez kraje uprzemysłowione mające kłopot z realizacją celów redukcyjnych „u siebie”.

Parafrazując byłego polskiego premiera, „UE poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale po tym, jak kończy”. Trudno jednak kończyć szybko i dobrze, kiedy w grę wchodzą interesy tak wielu tak różnorodnych państw członkowskich. Chcąc nie chcąc, Polska kolejny raz wkłada kij w szprychy globalnych negocjacji.

Tymczasem klimatyczny zegar tyka. Do kluczowej konferencji klimatycznej w Paryżu pozostał niecały rok.

Marta Śmigrowska, Chrońmy Klimat.


Udostępnij wpis swoim znajomym!




Podziel się swoją opinią



Za treść materiału odpowiada wyłącznie Fundacja – Instytut na Rzecz Ekorozwoju



Portal dofinansowany ze środków Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Za jego treść odpowiada Fundacja – Instytut na Rzecz Ekorozwoju, poglądy w nim wyrażone nie odzwierciedlają oficjalnego stanowiska Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej