Dofinansowania i dotacje

Co dalej z zielonymi certyfikatami? (19863)

Bartłomiej Derski, WysokieNapiecie.pl
2016-11-09

Drukuj
galeria

System wsparcia energetyki odnawialnej w Polsce niemal zupełnie się załamał. Rząd nie zamierza go jednak naprawiać. Przekonuje, że tak będzie lepiej dla odbiorców energii. Czy rzeczywiście?

Podstawowy problem polskich producentów "zielonej" energii elektrycznej jest bardzo niska cena zielonych certyfikatów. Obok sprzedaży samego prądu, to drugie podstawowe źródło ich przychodów, dzięki któremu w ogóle opłacało się inwestować w biogazownie, spalanie biomasy i jej współspalanie z węglem, wiatraki czy nowe hydroelektrownie.

Jak działają zielone certyfikaty?

Producenci eko-energii otrzymują świadectwa pochodzenia energii źródeł odnawialnych (tzw. zielone certyfikaty) za każdą kilowatogodzinę wyprodukowaną z biomasy, wody, wiatru, czy słońca. Następnie sprzedają je (podobnie jak sam prąd) w transakcjach dwustronnych lub na giełdzie i za zarobione w ten sposób pieniądze pokrywają m.in. zakupy biomasy, utrzymanie elektrowni i spłatę kredytów inwestycyjnych.

Certyfikaty kupują przede wszystkim dostawcy energii elektrycznej (to gł. cztery największe państwowe koncerny: PGE, Enea, Tauron i Energa). Dzięki nim wypełniają obowiązek udziału "zielonej” energii w dostawach do klientów. Minimalny obowiązek udziału regulują przepisy – wyznaczając przy okazji popyt na certyfikaty. W ubiegłym roku sprzedawcy prądu musieli przedstawić Prezesowi Urzędu Regulacji Energetyki do umorzenia świadectwa pochodzenia energii z OZE pokrywające 14 proc. wolumenu sprzedaży energii swoim klientom. To oznacza, że popyt na zielone certyfikaty wyniósł ok. 16,8 TWh.

Nadprodukcja „zielonego” prądu

Problem w tym, że w 2015 roku produkcja "zielonej" energii elektrycznej wyniosła 19 proc. (22,5 TWh w stosunku do zużycia odbiorców w wysokości ok. 118 TWh, wliczając to częściowe zwolnienie z obowiązku zakupu certyfikatów przez przemysł energochłonny). W rezultacie co trzecia wyprodukowana kilowatogodzina była zbędna dla nabywców zielonych certyfikatów. Nadprodukcja utrzymuje się z resztą już od pięciu lat. Wystąpi także w tym roku. To podstawowy powód spadku cen certyfikatów.

Skąd ta nadpodaż? W ocenie Ministerstwa Energii "technologią, która w największym stopniu przyczyniła się do wystąpienia nadpodaży zielonych certyfikatów w latach ubiegłych była technologia spalania wielopaliwowego [współspalania biomasy z węglem - red.], która do 2012 roku zanotowała najwyższy wzrost (co związane było z niskimi nakładami niezbędnymi do uruchomienia tego typu produkcji oraz z wysokimi przychodami uzyskiwanymi z tego tytułu)."

Resort samokrytycznie zwrócił uwagę, że w systemie zielonych certyfikatów na samym początku, już w 2005 roku, zaszyto błąd. Od razu przewidziano wysokie wsparcie, które umożliwiało rozwój wszystkim technologiom OZE, zamiast sukcesywnie je podnosić tak, aby na początku nasycać rynek najtańszymi technologiami lub zróżnicować pomoc dla różnych źródeł. W efekcie niemal równolegle rozwijało się współspalanie biomasy z węglem (najtańsze), energetyka wiatrowa (druga najtańsza technologia) oraz spalanie samej biomasy (m.in. w największym na świecie takim bloku o mocy 205 MW w Elektrowni Połaniec).

 

Częściowym rozwiązaniem tego problemu, na który trzeba było czekać aż dziesięć lat, było ograniczenie wsparcia dla tzw. zwykłego współspalania (od 2016 roku za jedną kilowatogodzinę "zielonej" energii z tej technologii przysługuje jedynie pół certyfikatu, co przy ich aktualnych cenach zupełnie wyeliminowało je z rynku).

Kumulacja certyfikatów

Sama nadprodukcja nie byłaby jeszcze tak dużym problemem, gdyby nie możliwość kumulacji certyfikatów na kolejne lata. W efekcie nawet niewielka nierównowaga na rynku w ciągu kilku lat prowadzi do uzbierania się potężnej górki. Z symulacji przeprowadzonych przez portal WysokieNapiecie.pl wynika, że na koniec 2016 roku nadmiar certyfikatów wyniesie już 21 TWh, co pozwoliłoby na zaspokojenie całego zapotrzebowania na nie aż do lutego 2018 roku.

Opłaty zastępcze

Historia certyfikatowej "górki" nie sięga bynajmniej okresu ostatnich pięciu lat z nadprodukcją energii z OZE. Powstaje od początku funkcjonowania systemu, a więc od 2005 roku. Chociaż w latach 2006-2010 łączny niedobór certyfikatów wyniósł 6 TWh, to na koniec  2010 roku suma nieumorzonych świadectw pochodzenia przekraczała już 1,3 TWh. To efekt kolejnych dwóch błędów w funkcjonowaniu systemu.

Po pierwsze skoro certyfikaty można przechowywać na kolejne lata, to powinna istnieć lustrzana możliwość "zadłużania się" w certyfikatach. Gdy w danym roku produkcja energii z OZE jest zbyt mała, sprzedawca energii powinien mieć możliwość realizacji swojego obowiązku z certyfikatów zakontraktowanych i dostarczanych mu w następnych latach. To stymulowałoby rozwój rynku dostosowany do potrzeb. Takiej możliwości niestety nadal nie ma. W sytuacji niedoboru sprzedawcy po prostu uiszczali opłaty zastępcze. W dodatku część certyfikatów nie była umarzana nawet, gdy produkcja była mniejsza od potrzeb.

Po drugie sprzedawcy energii przez lata mogli wnosić opłaty zastępcze bez względu na sytuację na rynku zielonych certyfikatów. W przypadku drobnych sprzedawców i niewielkich wolumenów łatwiej było wpłacić odpowiednią kwotę na konto Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej (nawet dość wysoką), niż kupować certyfikaty na giełdzie i umarzać za pośrednictwem Prezesa Urzędu Regulacji Energetyki. Teoretycznie dzisiaj, gdy certyfikaty można kupić po ok. 40 zł/MWh wpłacanie ponad 300 zł/MWh opłaty zastępczej jest szaleństwem, jednak tylko w pierwszej połowie roku na konto NFOŚiGW trafiło z tego tytułu 3,6 mln zł, co ponownie powiększyło "górkę" certyfikatów o kolejne 12 GWh.

Dołek na giełdzie

W efekcie ogromnej "górki" i utrzymującej się bieżącej nadprodukcji ceny zielonych certyfikatów spadły do nienotowanych nigdy poziomów. We wrześniu w transakcjach dwustronnych sprzedawano je nawet po 20 zł/MWh, choć średnia na tym rynku utrzymała się w okolicach 100 zł/MWh.

W znacznie gorszej sytuacji jest większość inwestorów, w tym zwłaszcza drobnych, która nie ma umów długoterminowych na zakup certyfikatów lub, jak w przypadku umów ze spółkami kontrolowanymi przez Taurona i Eneę, zostały im one wypowiedziane. W transakcjach giełdowych indeks w połowie października spadł do 32 zł i chociaż od tego momentu utrzymuje się trend wzrostowy, to na ostatniej sesji certyfikaty nadal sprzedawane były zaledwie po 44 zł/MWh, a więc niespełna 18 proc. tego, co jeszcze w 2014 roku.

Siła inercji

Zdaniem Ministra Energii problem sam się rozwiąże za sprawą działania mechanizmów rynkowych. Dlatego resort nie przewiduje żadnych interwencji na nim. Problem w tym, że gdy to urzędnicy administracyjnie ustalają cenę maksymalną, wysokość popytu i kary za brak realizacji obowiązku, trudno mówić o rynku. Tak naprawdę to od nich zależy jak kształtować się będzie zapotrzebowanie na certyfikaty.

Sytuację utrudnia dodatkowo wolno spadająca nadprodukcja. Instalacje o dużych kosztach kapitałowych w ogóle nie są w stanie ograniczyć produkcji, ze sprzedaży energii minimalizują bowiem straty. Tak funkcjonują farmy wiatrowe, hydroelektrownie, biogazownie i instalacje na biomasę. Ze względów czysto ekonomicznych będą produkować energię aż do bankructwa, a w zasadzie także i po nim, tyle że już na konto wierzycieli.  Według analiz portalu WysokieNapiecie.pl oznacza to, że z tegorocznej podaży zielnych certyfikatów na poziomie niemal 21 TWh, aż 18,5 TWh wytwarzane jest w instalacjach, które nie ograniczą produkcji w przyszłym roku, a do 2020 roku nie zmniejszą jej poniżej 16,5 TWh nawet przy bardzo niskiej cenie certyfikatów.

Podaż "zielonej" energii ograniczyć mogłyby przede wszystkim duże elektrownie węglowe. Jednak i w tym wypadku sytuacja nie jest prosta. Chociaż tzw. zwykłe współspalanie spadło w tym roku do zera, to utrzymuje się dedykowane współspalanie biomasy. Większość z nich jest już spłacona i mogłaby ograniczyć współspalanie. Tym bardziej, że obecna cena certyfikatów nie pokrywa im już nawet kosztów zmiennych. Jednak część przedsiębiorców otrzymała wsparcie na uruchomienie współspalania i przez pięć lat musi wykazać się tzw. okresem trwałości inwestycji. Innymi słowy muszą produkować aby nie musieć zwracać dotacji. To wydłuży okres zejścia ich produkcji (łącznie to ok. 1,5 TWh rocznie) z rynku jeszcze o kilka-kilkanaście miesięcy.

Co dalej z systemem zielonych certyfikatów? O tym w dalszej części artykułu na portalu WysokieNapiecie.pl


Udostępnij wpis swoim znajomym!



Podobne artykuły


Podziel się swoją opinią




Portal dofinansowany ze środków Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Za jego treść odpowiada Fundacja – Instytut na Rzecz Ekorozwoju, poglądy w nim wyrażone nie odzwierciedlają oficjalnego stanowiska Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej