Dofinansowania i dotacje

Zbyt wysoki komfort jaskini (17763)

2014-10-10

Drukuj

Przyczyn porażki globalnej polityki ekologicznej należy upatrywać nie w fiaskach kolejnych szczytów klimatycznych, sprytnych unikach największych emitentów, obłych deklaracjach czy protestach lobby górniczo-energetycznego. Ona tkwi w naszej naturze.

Zaprzątnięci ostatnimi wydarzeniami na Ukrainie, zapomnieliśmy, że istnieją inne kraje i inne problemy. Minione kilka miesięcy to istny festiwal ekstremów pogodowych. Bez zbytniej przesady można powiedzieć, że na Amerykę Północną, Bałkany i Australię spadły biblijne plagi. Na mapie suszy, jaka od roku panuje w południowo-zachodnich stanach USA, niedługo zabraknie kolorów: ponad połowa Kalifornii zamazana jest barwą brązową, co oznacza, że mamy tam do czynienia z poziomem „nadzwyczajnym”. Amerykańscy meteorolodzy ostrzegają, że w tym stuleciu południowo-zachodnie stany USA powinny spodziewać się „megasuszy”, która może trwać nawet 30 lat. Podobnie dramatyczna sytuacja panuje na północy Kanady, gdzie w czasie ostatniego lata spłonęło ponad 300 tys. ha tundry. Powódź, jaka przeszła wiosną tego roku przez Serbię oraz Bośnię i Hercegowinę również miała rozmiary biblijne. Straty szacuje się na miliardy Euro. Tak gwałtownej wody Bałkany nie widziały od 120 lat. Na koniec przenieśmy się jeszcze do Australii: lato 2013/2014 było najgorętszym w historii kraju.

W ostatnim czasie dyskusja nad globalnym ociepleniem jakby zamarła. Jeszcze chwila, a z rozrzewnieniem będziemy wspominać filipiki Bronisława Wildsteina czy Rafała Ziemkiewicza, którzy przekonywali, że informacje o rosnącej temperaturze i podnoszącym się poziomie mórz to nic innego jak lewacki spisek. Do annałów polskiej myśli intelektualnej powinien przejść tekst Ziemkiewicza, w którym ów bystry autor na podstawie obserwacji poczynionych w czasie kilku chłodniejszych dni czerwcowych uznał, że znalazł w końcu dowód na fałszywość tezy o globalnym ociepleniu. Wszystkie te głosy powoli cichną, zamierają, usuwają się na dalszy plan.

Również na arenie międzynarodowej dyskusja o tym, czy globalne ocieplenie istnieje, zeszła już z agendy. Fakty napływające niepowstrzymaną falą z różnych zakątków świata są bowiem miażdżące. Termometry nie kłamią i nawet najzagorzalsi przeciwnicy polityki klimatycznej nie dowodzą, jak miało to miejsce jeszcze chwilę wcześniej, że globalne ocieplenie istnieje tylko w umysłach ekstremistów i zielonego lobby energetycznego.

Dochodzimy w tym miejscu do splotu okoliczności, który wygląda na paradoksalny. Fakty dowodzące zmian klimatycznych nie pozostawiają wątpliwości, a jednocześnie emisja gazów cieplarnianych nieprzerwanie rośnie i nic nie wskazuje, by w najbliższym czasie rosnąć przestała. Opublikowany niedawno raport „Global Carbon Project” pokazuje, że w 2013 roku światowa emisja CO2 w wyniosła 36,1 mld ton i wzrosła o 2,3% w stosunku do poprzedniego roku.

Gdybyśmy chcieli w formie wykresu przedstawić emisję CO2 od 1990 roku, wyglądałby on identycznie jak wykres pokazujący liczbę publikacji poświęconych zmianom klimatycznym: w obu wypadkach byłoby widać, jak liniia bez choćby chwili wahania podąża w górę.

Jak to możliwe, że za rosnącą świadomością nie idą zdecydowane zmiany?

2.

Kwintesencją naszego (pisząc „naszego”, mam na myśli „globalnego”) sposobu myślenia jest wystąpienie wicepremiera Chin, Zhanga Gaoli, podczas nowojorskiego Szczytu Klimatycznego. Niedługo po tym, jak ulicami Nowego Jorku przemaszerowało 300 tys. demonstrantów, żądając bardziej zdecydowanej walki ze zmianami klimatu, przedstawiciel Chin ogłosił, że kraj ten, owszem, zmniejszy emisję, ale już po tym, gdy osiągnie jej odpowiedni (czytaj: najwyższy z możliwych) pułap. Można tę dyplomatyczną zawiłość bez trudu przetłumaczyć na język bardziej zrozumiały. Oto Chiny, największy na świecie emitent CO2, ogłaszają światu, że zaczną redukować emisję gazów cieplarniach wtedy, kiedy przyjdzie na to czas. Być może już wkrótce, być może później. Pytanie tylko, czy przypadkiem nie przekroczyliśmy już trudno zauważalnego punktu zwrotnego – tej czerwonej latarni, poza którą rozpoczynają się wielka niewiadoma i niekontrolowany obrót zdarzeń? Istnieją sygnały, które zdają się na to wskazywać. Nieoficjalnie czołowi specjaliści od klimatu twierdzą, że utrzymanie do roku 2100 wzrostu średniej globalnej temperatury o 2oC (w porównaniu z początkiem ery przemysłowej), dzięki czemu zmiany klimatyczne miałyby łagodniejszy przebieg, jest już niemożliwe, nawet, gdybyśmy w tej minucie wyłączyli wszystkie źródła emisji. To zaś oznacza, że w najbliższych dekadach poczujemy się jak pasażerowie, którzy wsiedli do pogodowego rollercoastera.

W sposób brutalnie szczery i wprowadzając przykre rozróżnienie między przekonaniami a zachowaniami, diagnozuje porażkę polityki ekologicznej ostatnich dekad w swojej świetnej książce „Wojny klimatyczne” Harald Welzer: „Którykolwiek spośród klasycznych tematów ruchów ekologicznych byśmy wzięli, (...) wszystko to, co na skutek globalizacji zwiększa już istniejące problemy, pozostaje daleko od świadomości potocznej. Nie czas tu ani miejsce, by wyliczać zgubne (niektóre jeżące włos na głowie) tendencje w obszarze ochrony środowiska, zwłaszcza w byłym bloku wschodnim, ale także na przykład w USA. Należy jednak wskazać, że choć rola ekologicznej awangardy, jaką przyjęły na siebie niektóre amerykańskie stany (Kalifornia) czy państwa europejskie (Niemcy i Austria), przyniosła lokalne sukcesy, to nie mogą one zmienić globalnej tendencji wzrostu zużycia zasobów i zanieczyszczenia środowiska. W ostatnich latach zmieniła się przede wszystkim świadomość problemu, ale nie sam problem”.

Nie znajduję przyjemności w snuciu pesymistycznych prognoz i przyjmowaniu postawy przemądrzałego starca, który, odnotowując kolejną klęskę żywiołową, kiwa głową i powtarza: „A nie mówiłem?”. Wydaje mi się jednak, że czas najwyższy spojrzeć prawdzie w oczy. Niewygodna dla polityków, społeczeństw, ale również organizacji pozarządowych prawda, powinna zostać wyrażona dobitnie: przegrywamy nie tylko batalię klimatyczną ale również szerszą, ekologiczną. Jedną z nielicznych osób, które mówią o tym w otwarty, brutalny wręcz sposób, jest Denis Meadows, współautor słynnych „Granic wzrostu”. Kierowany przez niego zespół badawczy postawił w roku 1972 następującą tezę: utrzymanie nadmiernej, przekraczającej możliwości planety konsumpcji doprowadzi jeszcze przed rokiem 2030 do gospodarczego upadku i początku gwałtownej redukcji populacji. Po czterdziestu latach od tamtej pracy, Meadows, bogatszy o nowe dane i modele statystyczne, jest równie pesymistyczny. Według naukowca przegrywamy walkę z emisją CO2, ponieważ zapominamy, że jest ona efektem mnożenia aż czterech elementów – liczebności populacji, standardu życia, ilości energii przypadającej na jednostkę kapitału i w końcu ilości energii pozyskanej ze źródeł kopalnych. Meadows wskazuje, że koncentrujemy się na dwóch ostatnich czynnikach, podczas gdy wpływ zaludnienia i standardu życia rośnie.

Dlatego, jego zdaniem, emisje CO2 będą rosły nieprzerwanie.

3.

Dlaczego twierdzę, że przywołany na początku tekstu paradoks jest pozorny? Dlaczego nie dziwi mnie, że błyskawiczny przyrost wiedzy i świadomości zmian klimatycznych, które nadchodzą szybciej niż przypuszczała większość z nas, nijak ma się do działań ratunkowych - słabowitych, podejmowanych bez przekonania?

Przyczyn porażki globalnej polityki ekologicznej należy upatrywać nie w fiaskach kolejnych szczytów klimatycznych, sprytnych unikach największych emitentów, obłych deklaracjach czy protestach lobby górniczo-energetycznego.

Wszystko to ma swoją przyczynę głębszą, której cytowany wyżej Meadows poszukuje w głębi ludzkiej natury, twierdząc, że ewolucyjnie nadal jesteśmy zaprogramowani tak, jak człowiek pierwotny zmykający przed tygrysem szablozębym: najważniejsze to przeżyć kolejny dzień, przeżyć i zasnąć w cieple, z pełnym brzuchem. Wydaje się, że intuicja naukowca jest ze wszech miar trafna. Refleksja na temat odleglejszej przyszłości była i jest nam obca.

Serio: kto, oprócz grupy nawiedzonych naukowców i ekologów zastanawia się nad tym, jak będzie wyglądała planeta za kilkadziesiąt lat?

Jak powiedzieć polskiemu górnikowi, że jego kopalnia w imię nieokreślonej przyszłości powinna zostać zalana wodą?

Jak przekonać Amerykanów, by w imię przyszłości podróżowali środkami komunikacji publicznej?

Jak przekonać Chińczyków do zmniejszenia konsumpcji mięsa (59 kg per capita przemnożone przez 1,35 mld obywateli)?

Tylko w Indiach bez prądu żyje 300 mln obywateli, którzy, jak każdy Europejczyk albo Amerykanin, chcieliby używać telefonów komórkowych, oglądać telewizję, a kolację spożywać przy świetle żarówek, nie martwiąc się o to, czy elektryczność będzie miała kolor zielony czy czarny.

Nakazać Chińczykom powrót do transportu rowerowego?

Zakazać Hindusom posiadania więcej niż jednego dziecka?

Podnieść drastycznie ceny biletów samolotowych, zakazać jedzenia mięsa, budowania zbyt dużych mieszkań, kupna zbędnych gadżetów?

Oczywiście, łatwo wykazać, że wygrana modelu szybkiego wzrostu jest w dłuższej perpsektywie niezwykle kosztowna. Nie ma to jednak znaczenia: Afryka, Azja, Ameryka Południowa chcą wstąpić, przepraszam, wstąpiły na ścieżkę radykalnej, wytyczonej przez Europę i Amerykę Północną, modernizacji, która za nic ma koszty zewnętrzne czy efekty długofalowe. Południe, słusznie zresztą, nie czuje się w najmniejszym stopniu odpowiedzialne za skutki globalnego ocieplenia, przeciwnie, to ono przede wszystkim pada jego ofiarą. Południe chce rozmawiać przez telefony komórkowe, jeździć samochodami, mieszkać w domach jednorodzinnych, lać asfalt i wydobywać metale ziem rzadkich, rąbać na potęgę lasy deszczowe, migrować ze wsi do miast, jeść kurczaki zamiast ryżu, gromadzić kapitał szybko i bez zawracania sobie głowy dalekosiężnymi konsekwencjami.

Agresywna ścieżka rozwoju jest pułapką i przypomina taktykę spalonej ziemi, tyle że stosowaną na własnym terenie. Ale odpowiada ona na równie agresywnie rosnące potrzeby konsumpcyjne obywateli. Sprzężenie zwrotne, jakie zachodzi pomiędzy tymi dwoma tendencjami pokazuje, jak piekielnie trudne bywa znalezienie modus vivendi, pozwalającego na utrzymanie zamożności i skuteczną ochronę środowiska. Aspiracji konsumpcyjnych szybko rosnącej światowej klasy średniej eksploatowana ponad miarę planeta nie udźwignie, nie bardzo wiadomo jednak, w jaki sposób można byłoby ich zabronić bez uciekania się do zamordyzmu i drastycznych metod.

Patrząc na 300 tys. demonstrantów maszerujących przez Nowy Jork zastanawiałem się, czy są gotowi na jakiekolwiek wyrzeczenia i jakich elementów wyposażenia jaskini są gotowi się pozbyć w imię walki ze zmianami klimatycznymi. Zrezygnować z posiadania dzieci, telefonów, ipadów, tabletów, wielkich lodówek, samochodów, z możliwości podróży, konsumpcji mięsa? Pójść w kierunku dobrowolnego ubóstwa, jak ci nowocześni mnisi, którzy przez świat idą z tabletem, szczoteczką do zębów i kilkoma zmianami ubrań? Niewypowiedziany dylemat brzmi następująco: czy w imię odpowiedzialności za przyszłe pokolenia jesteśmy w stanie dobrowolnie obniżyć komfort życia? Czy jesteśmy gotowi na radykalne rozwiązania, znacznie istotniejsze niż wymiana tradycyjnych żarówek na LED-y?

Mam wątpliwości, czy to możliwe. W gruncie rzeczy bowiem wszyscy śnimy o tym samym, co nasz odziany w skóry przodek, tyle że nieco inaczej wobrażamy sobie komfort jaskini i zawartość spiżarni. Te sny przemnożone przez liczbę mieszkańców Ziemi tworzą koszmar.

4.

Chciałbym zostać dobrze zrozumiany: nie nawołuję bynajmniej do wywieszenia białej flagi. Najgorsze, co mogłoby się obecnie zdarzyć, to zaniechanie jakichkolwiek działań. „Economist” z 20 września 2014 przyniósł unikalne i dające do myślenia wyliczenie działań, które w najbardziej efektywny sposób zredukowały emisję gazów cieplarnianych. Na samym szczycie listy znalazł się Protokół Montrealski z 1987 roku: żeby ratować warstwę ozonową jego sygnatariusze zobowiązali się do zastąpienia freonów używanych do produkcji klimatyzatorów, lodówek i zamrażarek mniej szkodliwymi dla atmosfery chemikaliami. Dzięki tej decyzji nie tylko zmniejszyła się emisja najbardziej szkodliwych gazów cieplarnianych – po 27 latach naukowcy obwieścili, że warstwa ozonowa zaczęła się regenerować. Na kolejnych miejscach znalazły się jednak działania obarczone potężnym ładunkiem negatywnych emocji: energetyka atomowa oraz polityka jednego dziecka w Chinach, a na szarym końcu energetyka odnawialna. Zostawiam w tej chwili na boku rozważania etyczne, jakie im towarzyszą. Jednoznaczny sukces walki z freonami pokazuje, że nadal istnieją pola manewru, w których bez zbytniego uszczerbku dla status quo można osiągnąć znaczące efekty ekologiczne.

Inne, bardziej zdecydowane akcje, wiążą się z cierpieniem i ograniczeniem swobód obywatelskich. Być może zresztą nie są już one konieczne, wszystkie znaki na niebie i ziemi zdają się bowiem pokazywać jedno: naprawdę radykalne działania podejmie za nas natura.

Michał Olszewski dla ChronmyKlimat.pl. Autor jest dziennikarzem i publicystą, specjalizuje się w tematyce ekologicznej.


Redakcja ChronmyKlimat.pl zezwala na przedruk tego artykułu pod warunkiem podania nazwiska autora, źródła wraz z aktywnym linkiem do portalu (ChronmyKlimat.pl).

 


Udostępnij wpis swoim znajomym!




Podziel się swoją opinią



Za treść materiału odpowiada wyłącznie Fundacja – Instytut na Rzecz Ekorozwoju



Portal dofinansowany ze środków Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Za jego treść odpowiada Fundacja – Instytut na Rzecz Ekorozwoju, poglądy w nim wyrażone nie odzwierciedlają oficjalnego stanowiska Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej