Książki / raporty
Świat to za mało (11865)
2010-08-10
Śmieci, które zamietliśmy pod globalny dywan, już dawno się pod nim nie mieszczą. Co gorsza, większości z nich prawdopodobnie już nigdy nie da się uprzątnąć. A o istnieniu niektórych przekonujemy się boleśnie dopiero teraz - wspólny tekst „Przekroju” i „Więcej Tlenu”.
Pacyficzna plama śmieci przemieszcza się zgodnie z ruchem Cyrkulacji Północnopacyficznej, źródło: Wikimedia Commons
Udowodnił między innymi, że plastikowa butelka, która na lądzie rozkładałaby się kilkaset lat, wystawiona na działanie słońca i wody morskiej stosunkowo szybko zaczyna kruszeć, rozpadając się na coraz mniejsze części, aż do drobin przypominających piasek. Jednak w przeciwieństwie do prawdziwego piasku ten sztuczny jest na tyle lekki, że razem z planktonem unosi się w wodzie. I razem z nim trafia do przewodów pokarmowych zwierząt.
Słynna plaża Kamilo na Hawajach już w ponad połowie składa się ze sztucznego piasku. Zresztą naukowcy znajdują go na wszystkich plażach świata. Nic w tym dziwnego, skoro Pacyfik może być największym na ziemi workiem ze śmieciami, ale przecież pozostałe morza i oceany nie mogły ustrzec się podobnego losu.
W lutym tego roku małżeństwo oceanografów Anna Cummins i Marcus Eriksen udowodniło istnienie Wielkiej Atlantyckiej Plamy Śmieci. Zlokalizowanie dryfującej zupy plastiku na Atlantyku było trudne ze względu na sztormowy charakter tego oceanu. Niemniej jednak Cummins i Eriksen, żeglując między Bermudami a Azorami, pobrali wiele próbek wody zawierających znaczne stężenie plastiku.
Z danych opublikowanych przez „National Geographic” wynika, że w każdym kilometrze kwadratowym górnej warstwy Oceanu Atlantyckiego pływa około 200 tysięcy fragmentów śmieci (często nie większych niż gumka na końcu ołówka). A w powierzchniowych wodach Pacyfiku w każdym kilometrze kwadratowym można ich znaleźć prawie cztery razy więcej. To jednak wcale nie musi oznaczać, że Atlantyk jest czystszy. Część brudów może po prostu opadać głębiej.
Wielu naukowców uważa, że istnieją więcej niż dwie oceaniczne plamy śmieci. System prądów morskich w uproszczeniu sprowadza się do pięciu wielkich wirów. I każdy z nich – zdaniem badaczy – ma swoją plamę.
Radioaktywny kanał
OK, może więc wyjdźmy na ląd. Niestety, tu wcale nie jest lepiej. W zeszłym roku francuski dziennik „Libération” opublikował wyniki dziennikarskiego śledztwa, z którego wynikało, że 13 procent francuskich odpadów radioaktywnych trafia potajemnie na Syberię. Dokładnie do kompleksu atomowego w Siewiersku, mieście, do którego nie wpuszcza się reporterów.
Publikacja pasowa i wideoreportaż stacji TV Arte upubliczniły fakt, że od połowy lat 90. przedsiębiorstwo energetyczne EDF rokrocznie dostarcza do Siewierska ponad sto ton zubożonego uranu z francuskich elektrowni atomowych. Ładunek przyjeżdża do Rosji w kontenerach i jest składowany… na wielkim parkingu.
Na świecie jest wiele takich Siewiersków, gdzie odpady nuklearne składuje się byle jak, za to po cichu, z dala od oczu i uszu opinii publicznej. W samej Rosji za wysypisko służy też były poligon atomowy Nowa Ziemia w Arktyce. Chińczycy swoje odpady nuklearne składują po kryjomu w Tybecie. A tego, co z materiałami radioaktywnymi robi Korea Północna, nie wie nikt oprócz Korei Północnej.
Nawet te państwa, które zdają się przestrzegać standardów składowania odpadów nuklearnych, nie są bez winy. Jedno z największych amerykańskich składowisk w Richland w stanie Waszyngton przez wielu ekspertów uznawane jest za nieszczelne. W wyniku złego składowania do skażenia doszło także w brytyjskim Sellafield, o czym opinię publiczną poinformowali działacze Greenpeace’u.
Zresztą owe oficjalne miejsca składowania odpadów radioaktywnych to nic innego jak gigantyczne dołki za stodołą. Yucca Mountain Repository, największe amerykańskie składowisko odpadów leżące 140 kilomertów na północny zachód od Las Vegas, ciągle jest kością niezgody między amerykańskimi politykami. Odpadów nuklearnych – schowanych głęboko pod ziemią (tunel ma 120 metrów) i, jak zapewniają naukowcy, bezpiecznych – nikt nie chce mieć blisko siebie. Yucca Mountain zostało składowiskiem przed 20 laty i zainwestowano w nie już kilkanaście miliardów dolarów. Dziś znajduje się tam 70 tysięcy ton odpadów. Jednak w projektowanym na ten rok budżecie państwa nie znalazły się dodatkowe środki na składowisko.
Zresztą przemysł atomowy wcale nie produkuje najwięcej trudnych do zutylizowania odpadów. Zdecydowanie dużo gorzej wypadają kopalnie rud metali szlachetnych.
Cena złota
Ruda to minerał zawierający związki metali. Dopiero przy sporym wysiłku można uzyskać z niej czysty kruszec. Na przykład rudę złota usypuje się w hałdy, które następnie polewa się wodnym roztworem cyjanku sodu. To on wytrąca złoto, które pozyskuje się potem z wody w kolejnych procesach chemicznych.
W tej technologii wykorzystana może być jedynie słodka woda – od słonej maszyny by zardzewiały. Tylko jedna kopalnia złota w Nevadzie w USA zużywa do tego celu 380 tysięcy metrów sześciennych wody dziennie. W Peru, Chinach czy Indonezji nikt nie ma skrupułów, by wrzucać zanieczyszczoną cyjankiem i metalami ciężkimi ziemię do rzek, mórz i oceanów. Od 1996 do 2003 roku koncern Newmont wprowadził do zatoki Buayat Bay w Indonezji cztery miliony ton kopalnianych odpadów. Poziom arszeniku w niektórych miejscach zatoki stukrotnie przekracza normy. Obserwuje się wysokie stężenie metali ciężkich w rybach i planktonie.
W zachodniej Papui-Nowej Gwinei nad brzegiem rzeki Ok Tedi znajduje się kopalnia australijskiej kompanii Broken Hill Properties. Od 1984 roku jej pracownicy wyrzucają odpady do rzeki. Dziennie to blisko 80 ton zużytej rudy i skał.
Tymczasem prawo wielu krajów regulujące gospodarkę niebezpiecznymi odpadami nakazuje przechowywać wodę zaprawioną cyjankiem w specjalnie do tego celu stworzonych stawach. Co z tego? Katastrofy związane z wyciekami z takich zbiorników stanowią dwie trzecie wypadków w górnictwie metali szlachetnych.
W styczniu 2000 roku w Rumunii cyjanek wydostał się ze stawu kopalni złota Baia Mare położonej nad rzeką Lapus, która przez Cisę płynącą przez Węgry i Jugosławię łączy się z Dunajem. W ciągu 15 godzin w rzece zamarło wszelkie życie. Przez 20 lat strefa wzdłuż niej będzie zamknięta niczym zona wokół Czarnobyla.
A cyjanek to niejedyne zagrożenie dla środowiska. Efektem ubocznym pozyskiwania złota jest uwalnianie ze skał arszeniku, kadmu, ołowiu i rtęci.
Kopalnie metali odpowiedzialne są za 96 procent emisji arszeniku i 76 procent emisji ołowiu w USA. Suma produkowanych przez nie odpadów daje 46 procent wszystkich odpadów przemysłowych w samych Stanach Zjednoczonych.
W Indonezji od 1996 do 2003 roku koncern Newmont wyrzucił do zatoki Buayat Bay cztery miliony ton kopalnianych odpadów. Poziom arszeniku w niektórych miejscach zatoki stukrotnie przekroczył normy.
Złotonośne skały mają jeszcze jedną nieprzyjemną cechę – zawierają siarczki. Te ostatnie zaś w kontakcie z wodą i tlenem tworzą kwas siarkowy. W odpadach kopalnianych tego związku jest od 20 do 300 razy więcej niż w kwaśnych deszczach. Wody podziemne w okolicach kopalni są tak kwaśne, że ich oczyszczanie zajęłoby trzy tysiące lat. Niektóre koncerny zajmujące się wydobywaniem złota usiłują temu zaradzić, pokrywając hałdy odpadów wapnem i przysypując je ziemią. Jednak reakcje chemiczne wciąż tam zachodzą, zwłaszcza w wilgotnym klimacie. Wepchnięte pod dywan odpady żyją własnym życiem.
Pogrzeb w koszu
Koszmarna wizja? Wróćmy więc na własne, małe i przytulne podwórko. Według danych GUS w Polsce aż 90 procent odpadów trafia wprost na wysypiska śmieci. Dla porównania w Szwecji to tylko cztery procent. Lekką ręką zamiatamy pod dywan bogactwo, które spokojnie moglibyśmy ponownie wykorzystać.
Jeśli więc po lekturze tego tekstu ktoś przytłoczony masą złych i bardzo złych informacji poczuje, że sam nie jest w stanie zrobić nic z tym globalnym problemem, powinien wstać z fotela i zajrzeć do własnego kosza. Osiem na dziesięć rzeczy, które tam znajdzie, będzie nadawać się do ponownego użycia.
Olga Woźniak, Arkadiusz Bartosiak
Plastik do żółtego worka, papier do niebieskiego, szkło do białego. Skórka od banana na kompost. Góra śmieci maleje, a my czujemy się tacy ekologiczni! Co jednak począć z resztkami, które żadną miarą nie dadzą się przetworzyć? Stara kanapa ląduje zwykle na wysypisku. Być może jakaś postępowa rybitwa uzna za stosowne uwić w niej gniazdo. Zardzewiałą siatkę ogrodzeniową zabiorą od nas zbieracze złomu, którzy w pobliskim skupie wymienią ją na wino.
No dobrze, a… eternit? Leży w rogu działki i męczy sumienie. Zatrudnić profesjonalną firmę, żeby go wywiozła? Drogo. Udawać, że go nie ma? Jeszcze wejdą weń dzieci. Zakopmy go! Może nikt się nie dowie… Rachu-ciachu i śladu nie ma. Ten sposób myślenia nie jest obcy również wielkim firmom, ba, nawet całym państwom. Problemem jest skala. To przez nią dołek na eternit zamienia się w kanion, a sadzawka, do której wrzucamy pordzewiałe puszki z przeterminowanymi farbami, w ocean. Jak wielki jest globalny dywan, pod który co chwila ktoś próbuje zamieść niewygodne resztki? Co pod nim leży? I kiedy okaże się za krótki?
Być może już w tym roku przekonają się o tym wielbiciele kąpieli w chłodnych wodach Bałtyku. Do 2010 roku miały bowiem wytrzymać skorupy zatopionych w morzu pocisków z bronią chemiczną, która poszła na dno po II wojnie światowej.
W czterech strefach okupacyjnych Niemiec alianci odkryli 296 tysięcy ton amunicji chemicznej. Co począć z takim znaleziskiem? Rozmyślania nie trwały długo. Broń postanowiono wrzucić do najgłębszej sadzawki we wsi. Początkowo wytypowano okolice Wysp Owczych na Atlantyku. Sprawa jednak jak zwykle rozbiła się o koszty. Bliżej było do Bałtyku, choć niezbyt w nim głęboko – przeciętnie 52,3 metra. No to chlup! Na dno poszło od 42 do 69 tysięcy ton amunicji chemicznej – w kontenerach, bombach, pociskach, granatach i minach.
Te śmietniska położone są w okolicach Bornholmu, w Głębi Gotlandzkiej i w rejonie latarni morskiej Maesekaer na zachód od Szwecji. Trochę amunicji rozsypano w cieśninach duńskich. Tyle przynajmniej wiemy o poczynaniach Amerykanów czy Anglików. Rosjanie – z właściwą sobie fantazją – wyrzucali broń, gdzie im się spodobało. Zwłaszcza kiedy pogoda przeszkadzała w dopłynięciu do wyznaczonych stanowisk. I tak nasze piękne morze usiano pojemnikami z iperytem siarkowym (gazem musztardowym), adamsytem, fosgenem, tabunem, solami cyjanowymi i kwasem pruskim.
Jak te substancje zachowają się w kontakcie ze słoną wodą? Naukowcy dokładnie nie wiedzą, choć ich ciekawość wkrótce zostanie zaspokojona – budowany Gazociąg Północny nie jest w stanie ominąć miejsc, w których zatopiono rdzewiejące pojemniki z trucizną.
Poza tym odkryć pogłębiających naszą wiedzę o właściwościach substancji chemicznych dokonują co jakiś czas rybacy lub plażowicze. W styczniu 1997 roku 30 mil morskich od Władysławowa rybacy wyłowili pięciokilogramową bryłę wyglądającą na glinę. Zostali ciężko poparzeni – w ich sieci zaplątała się gruda iperytu. Wcześniej pamiątki z II wojny znajdowano na plażach w Dziwnowie, Kołobrzegu, Mrzeżynie, Darłówku. W tej ostatniej miejscowości w 1955 roku dzieci z kolonii znalazły zardzewiały pojemnik z brązowoczarną cieczą. Czworo z nich straciło wzrok, a 102 zostało poparzonych.
To nie koniec atrakcji. W styczniu tego roku szwedzka telewizja wyemitowała reportaż, którego twórcy przekonywali, że Rosjanie zatopili w Bałtyku… odpady nuklearne. Kiedy Łotwa odzyskała niepodległość, rosyjscy wojacy musieli opuścić bazę morską w Lipawie. Przy okazji pozbyli się śmieci, topiąc je w wodach szwedzkiej strefy ekonomicznej. Rzecz wyszła na jaw dzięki wyznaniom byłego rosyjskiego agenta.
Gdyby te informacje miały się potwierdzić, pewnie i tak niewielu by zdziwiły. Przecież to Moskwa w wyniku zatopienia straciła aż pięć okrętów podwodnych o napędzie atomowym. Na szczęście ich reaktory wciąż są szczelne, podobnie jak reaktory dwóch amerykańskich okrętów, które również spoczywają na dnie. Jednak tego, jaki będzie ich dalszy los, nikt nie jest w stanie przewidzieć.
Mafia sprząta
Ktoś jeszcze ma ochotę na kąpiel? Ochłódźmy zapał tych, którzy znad Bałtyku chcą zwiać nad Morze Śródziemne. Otóż głęboko pod jego powierzchnią również znajdują się radioaktywne materiały. Całkiem niedawno, bo w marcu tego roku, po długich latach poszukiwań udało się zdobyć dowód, że mafia z Kalabrii zatapiała u wybrzeży Włoch statki transportujące toksyczne substancje.
Na ten trop włoski wymiar sprawiedliwości naprowadził były członek kalabryjskiej mafii Francesco Fonti. Na razie na podstawie jego wskazówek nieopodal miejscowości Cetraro na południu kraju udało się odnaleźć wrak poszukiwanego od 18 lat statku „Cunsky”. Według zeznań skruszonego gangstera na pokładzie miało znajdować się 180 beczek ze żrącymi substancjami. Takich statków ekologicznych bomb, jak twierdzi Fonti, jego mafijni kumple zatopili u wybrzeży Włoch co najmniej 30. A nie działali tylko na Morzu Śródziemnym. Fonti ostrzega, że topienie beczek – nawet na większą skalę – odbywało się też na wodach terytorialnych Somalii i Kenii. A do tego wszystkiego trzeba jeszcze dodać te beczki, które mafia ukryła na lądzie.
Kalabryjscy „ludzie honoru” nie robili tego, rzecz jasna, dla zabawy. Ktoś słono im zapłacił za pozbycie się kłopotliwych odpadów. Zdaniem włoskiej prasy tylko w ubiegłym roku działające we Włoszech grupy przestępcze zarobiły blisko 20 miliardów euro na nielegalnym wywożeniu odpadów do państw Trzeciego Świata. Najbardziej opłacalne jest pozbywanie się materiałów radioaktywnych, toksycznych i szpitalnych, bo ich utylizacja kosztuje najwięcej. Złotym interesem jest też utykanie, gdzie tylko się da, elektronicznych śmieci: komputerów, komórek, baterii.
Co gorsza, to niemal pewne, że podobnym biznesem zajmują się wszystkie największe organizacje przestępcze na świecie. Jest równie opłacalny jak handel narkotykami.
Teraz naprawdę zmartwimy amatorów kąpieli – od czasów XVIII-wiecznej eksplozji demograficznej i rewolucji przemysłowej to właśnie oceany są największymi śmietnikami ludzkości. Przez ponad 200 lat do rzek, jezior, mórz i oceanów wyrzucaliśmy, co popadło, licząc, że już nigdy tego nie zobaczymy. Niestety, 13 lat temu okazało się, jak bardzo się myliliśmy.
Kiedy w 1997 roku amerykański oceanograf i przy okazji zawodowy żeglarz Charles J. Moore po zakończonych regatach na Hawajach płynął jachtem do rodzinnej Kalifornii, zauważył zjawisko, które na zawsze zmieniło jego życie i po raz pierwszy zwróciło uwagę świata na zanieczyszczenie oceanów. Naukowiec odkrył gigantyczną ilość odpadów, w większości plastikowych, pływających pośrodku Oceanu Spokojnego. Moore ochrzcił to zjawisko mianem Wielkiej Pacyficznej Plamy Śmieci (Great Pacific Garbage Patch) i całkowicie poświęcił się jego dokładnemu zbadaniu.
No dobrze, a… eternit? Leży w rogu działki i męczy sumienie. Zatrudnić profesjonalną firmę, żeby go wywiozła? Drogo. Udawać, że go nie ma? Jeszcze wejdą weń dzieci. Zakopmy go! Może nikt się nie dowie… Rachu-ciachu i śladu nie ma. Ten sposób myślenia nie jest obcy również wielkim firmom, ba, nawet całym państwom. Problemem jest skala. To przez nią dołek na eternit zamienia się w kanion, a sadzawka, do której wrzucamy pordzewiałe puszki z przeterminowanymi farbami, w ocean. Jak wielki jest globalny dywan, pod który co chwila ktoś próbuje zamieść niewygodne resztki? Co pod nim leży? I kiedy okaże się za krótki?
Być może już w tym roku przekonają się o tym wielbiciele kąpieli w chłodnych wodach Bałtyku. Do 2010 roku miały bowiem wytrzymać skorupy zatopionych w morzu pocisków z bronią chemiczną, która poszła na dno po II wojnie światowej.
W czterech strefach okupacyjnych Niemiec alianci odkryli 296 tysięcy ton amunicji chemicznej. Co począć z takim znaleziskiem? Rozmyślania nie trwały długo. Broń postanowiono wrzucić do najgłębszej sadzawki we wsi. Początkowo wytypowano okolice Wysp Owczych na Atlantyku. Sprawa jednak jak zwykle rozbiła się o koszty. Bliżej było do Bałtyku, choć niezbyt w nim głęboko – przeciętnie 52,3 metra. No to chlup! Na dno poszło od 42 do 69 tysięcy ton amunicji chemicznej – w kontenerach, bombach, pociskach, granatach i minach.
Te śmietniska położone są w okolicach Bornholmu, w Głębi Gotlandzkiej i w rejonie latarni morskiej Maesekaer na zachód od Szwecji. Trochę amunicji rozsypano w cieśninach duńskich. Tyle przynajmniej wiemy o poczynaniach Amerykanów czy Anglików. Rosjanie – z właściwą sobie fantazją – wyrzucali broń, gdzie im się spodobało. Zwłaszcza kiedy pogoda przeszkadzała w dopłynięciu do wyznaczonych stanowisk. I tak nasze piękne morze usiano pojemnikami z iperytem siarkowym (gazem musztardowym), adamsytem, fosgenem, tabunem, solami cyjanowymi i kwasem pruskim.
Jak te substancje zachowają się w kontakcie ze słoną wodą? Naukowcy dokładnie nie wiedzą, choć ich ciekawość wkrótce zostanie zaspokojona – budowany Gazociąg Północny nie jest w stanie ominąć miejsc, w których zatopiono rdzewiejące pojemniki z trucizną.
Poza tym odkryć pogłębiających naszą wiedzę o właściwościach substancji chemicznych dokonują co jakiś czas rybacy lub plażowicze. W styczniu 1997 roku 30 mil morskich od Władysławowa rybacy wyłowili pięciokilogramową bryłę wyglądającą na glinę. Zostali ciężko poparzeni – w ich sieci zaplątała się gruda iperytu. Wcześniej pamiątki z II wojny znajdowano na plażach w Dziwnowie, Kołobrzegu, Mrzeżynie, Darłówku. W tej ostatniej miejscowości w 1955 roku dzieci z kolonii znalazły zardzewiały pojemnik z brązowoczarną cieczą. Czworo z nich straciło wzrok, a 102 zostało poparzonych.
To nie koniec atrakcji. W styczniu tego roku szwedzka telewizja wyemitowała reportaż, którego twórcy przekonywali, że Rosjanie zatopili w Bałtyku… odpady nuklearne. Kiedy Łotwa odzyskała niepodległość, rosyjscy wojacy musieli opuścić bazę morską w Lipawie. Przy okazji pozbyli się śmieci, topiąc je w wodach szwedzkiej strefy ekonomicznej. Rzecz wyszła na jaw dzięki wyznaniom byłego rosyjskiego agenta.
Gdyby te informacje miały się potwierdzić, pewnie i tak niewielu by zdziwiły. Przecież to Moskwa w wyniku zatopienia straciła aż pięć okrętów podwodnych o napędzie atomowym. Na szczęście ich reaktory wciąż są szczelne, podobnie jak reaktory dwóch amerykańskich okrętów, które również spoczywają na dnie. Jednak tego, jaki będzie ich dalszy los, nikt nie jest w stanie przewidzieć.
Mafia sprząta
Ktoś jeszcze ma ochotę na kąpiel? Ochłódźmy zapał tych, którzy znad Bałtyku chcą zwiać nad Morze Śródziemne. Otóż głęboko pod jego powierzchnią również znajdują się radioaktywne materiały. Całkiem niedawno, bo w marcu tego roku, po długich latach poszukiwań udało się zdobyć dowód, że mafia z Kalabrii zatapiała u wybrzeży Włoch statki transportujące toksyczne substancje.
Na ten trop włoski wymiar sprawiedliwości naprowadził były członek kalabryjskiej mafii Francesco Fonti. Na razie na podstawie jego wskazówek nieopodal miejscowości Cetraro na południu kraju udało się odnaleźć wrak poszukiwanego od 18 lat statku „Cunsky”. Według zeznań skruszonego gangstera na pokładzie miało znajdować się 180 beczek ze żrącymi substancjami. Takich statków ekologicznych bomb, jak twierdzi Fonti, jego mafijni kumple zatopili u wybrzeży Włoch co najmniej 30. A nie działali tylko na Morzu Śródziemnym. Fonti ostrzega, że topienie beczek – nawet na większą skalę – odbywało się też na wodach terytorialnych Somalii i Kenii. A do tego wszystkiego trzeba jeszcze dodać te beczki, które mafia ukryła na lądzie.
Kalabryjscy „ludzie honoru” nie robili tego, rzecz jasna, dla zabawy. Ktoś słono im zapłacił za pozbycie się kłopotliwych odpadów. Zdaniem włoskiej prasy tylko w ubiegłym roku działające we Włoszech grupy przestępcze zarobiły blisko 20 miliardów euro na nielegalnym wywożeniu odpadów do państw Trzeciego Świata. Najbardziej opłacalne jest pozbywanie się materiałów radioaktywnych, toksycznych i szpitalnych, bo ich utylizacja kosztuje najwięcej. Złotym interesem jest też utykanie, gdzie tylko się da, elektronicznych śmieci: komputerów, komórek, baterii.
Co gorsza, to niemal pewne, że podobnym biznesem zajmują się wszystkie największe organizacje przestępcze na świecie. Jest równie opłacalny jak handel narkotykami.
Teraz naprawdę zmartwimy amatorów kąpieli – od czasów XVIII-wiecznej eksplozji demograficznej i rewolucji przemysłowej to właśnie oceany są największymi śmietnikami ludzkości. Przez ponad 200 lat do rzek, jezior, mórz i oceanów wyrzucaliśmy, co popadło, licząc, że już nigdy tego nie zobaczymy. Niestety, 13 lat temu okazało się, jak bardzo się myliliśmy.
Kiedy w 1997 roku amerykański oceanograf i przy okazji zawodowy żeglarz Charles J. Moore po zakończonych regatach na Hawajach płynął jachtem do rodzinnej Kalifornii, zauważył zjawisko, które na zawsze zmieniło jego życie i po raz pierwszy zwróciło uwagę świata na zanieczyszczenie oceanów. Naukowiec odkrył gigantyczną ilość odpadów, w większości plastikowych, pływających pośrodku Oceanu Spokojnego. Moore ochrzcił to zjawisko mianem Wielkiej Pacyficznej Plamy Śmieci (Great Pacific Garbage Patch) i całkowicie poświęcił się jego dokładnemu zbadaniu.
Pacyficzna plama śmieci przemieszcza się zgodnie z ruchem Cyrkulacji Północnopacyficznej, źródło: Wikimedia Commons
Udowodnił między innymi, że plastikowa butelka, która na lądzie rozkładałaby się kilkaset lat, wystawiona na działanie słońca i wody morskiej stosunkowo szybko zaczyna kruszeć, rozpadając się na coraz mniejsze części, aż do drobin przypominających piasek. Jednak w przeciwieństwie do prawdziwego piasku ten sztuczny jest na tyle lekki, że razem z planktonem unosi się w wodzie. I razem z nim trafia do przewodów pokarmowych zwierząt.
Słynna plaża Kamilo na Hawajach już w ponad połowie składa się ze sztucznego piasku. Zresztą naukowcy znajdują go na wszystkich plażach świata. Nic w tym dziwnego, skoro Pacyfik może być największym na ziemi workiem ze śmieciami, ale przecież pozostałe morza i oceany nie mogły ustrzec się podobnego losu.
W lutym tego roku małżeństwo oceanografów Anna Cummins i Marcus Eriksen udowodniło istnienie Wielkiej Atlantyckiej Plamy Śmieci. Zlokalizowanie dryfującej zupy plastiku na Atlantyku było trudne ze względu na sztormowy charakter tego oceanu. Niemniej jednak Cummins i Eriksen, żeglując między Bermudami a Azorami, pobrali wiele próbek wody zawierających znaczne stężenie plastiku.
Z danych opublikowanych przez „National Geographic” wynika, że w każdym kilometrze kwadratowym górnej warstwy Oceanu Atlantyckiego pływa około 200 tysięcy fragmentów śmieci (często nie większych niż gumka na końcu ołówka). A w powierzchniowych wodach Pacyfiku w każdym kilometrze kwadratowym można ich znaleźć prawie cztery razy więcej. To jednak wcale nie musi oznaczać, że Atlantyk jest czystszy. Część brudów może po prostu opadać głębiej.
Wielu naukowców uważa, że istnieją więcej niż dwie oceaniczne plamy śmieci. System prądów morskich w uproszczeniu sprowadza się do pięciu wielkich wirów. I każdy z nich – zdaniem badaczy – ma swoją plamę.
Radioaktywny kanał
OK, może więc wyjdźmy na ląd. Niestety, tu wcale nie jest lepiej. W zeszłym roku francuski dziennik „Libération” opublikował wyniki dziennikarskiego śledztwa, z którego wynikało, że 13 procent francuskich odpadów radioaktywnych trafia potajemnie na Syberię. Dokładnie do kompleksu atomowego w Siewiersku, mieście, do którego nie wpuszcza się reporterów.
Publikacja pasowa i wideoreportaż stacji TV Arte upubliczniły fakt, że od połowy lat 90. przedsiębiorstwo energetyczne EDF rokrocznie dostarcza do Siewierska ponad sto ton zubożonego uranu z francuskich elektrowni atomowych. Ładunek przyjeżdża do Rosji w kontenerach i jest składowany… na wielkim parkingu.
Na świecie jest wiele takich Siewiersków, gdzie odpady nuklearne składuje się byle jak, za to po cichu, z dala od oczu i uszu opinii publicznej. W samej Rosji za wysypisko służy też były poligon atomowy Nowa Ziemia w Arktyce. Chińczycy swoje odpady nuklearne składują po kryjomu w Tybecie. A tego, co z materiałami radioaktywnymi robi Korea Północna, nie wie nikt oprócz Korei Północnej.
Nawet te państwa, które zdają się przestrzegać standardów składowania odpadów nuklearnych, nie są bez winy. Jedno z największych amerykańskich składowisk w Richland w stanie Waszyngton przez wielu ekspertów uznawane jest za nieszczelne. W wyniku złego składowania do skażenia doszło także w brytyjskim Sellafield, o czym opinię publiczną poinformowali działacze Greenpeace’u.
Zresztą owe oficjalne miejsca składowania odpadów radioaktywnych to nic innego jak gigantyczne dołki za stodołą. Yucca Mountain Repository, największe amerykańskie składowisko odpadów leżące 140 kilomertów na północny zachód od Las Vegas, ciągle jest kością niezgody między amerykańskimi politykami. Odpadów nuklearnych – schowanych głęboko pod ziemią (tunel ma 120 metrów) i, jak zapewniają naukowcy, bezpiecznych – nikt nie chce mieć blisko siebie. Yucca Mountain zostało składowiskiem przed 20 laty i zainwestowano w nie już kilkanaście miliardów dolarów. Dziś znajduje się tam 70 tysięcy ton odpadów. Jednak w projektowanym na ten rok budżecie państwa nie znalazły się dodatkowe środki na składowisko.
Zresztą przemysł atomowy wcale nie produkuje najwięcej trudnych do zutylizowania odpadów. Zdecydowanie dużo gorzej wypadają kopalnie rud metali szlachetnych.
Cena złota
Ruda to minerał zawierający związki metali. Dopiero przy sporym wysiłku można uzyskać z niej czysty kruszec. Na przykład rudę złota usypuje się w hałdy, które następnie polewa się wodnym roztworem cyjanku sodu. To on wytrąca złoto, które pozyskuje się potem z wody w kolejnych procesach chemicznych.
W tej technologii wykorzystana może być jedynie słodka woda – od słonej maszyny by zardzewiały. Tylko jedna kopalnia złota w Nevadzie w USA zużywa do tego celu 380 tysięcy metrów sześciennych wody dziennie. W Peru, Chinach czy Indonezji nikt nie ma skrupułów, by wrzucać zanieczyszczoną cyjankiem i metalami ciężkimi ziemię do rzek, mórz i oceanów. Od 1996 do 2003 roku koncern Newmont wprowadził do zatoki Buayat Bay w Indonezji cztery miliony ton kopalnianych odpadów. Poziom arszeniku w niektórych miejscach zatoki stukrotnie przekracza normy. Obserwuje się wysokie stężenie metali ciężkich w rybach i planktonie.
W zachodniej Papui-Nowej Gwinei nad brzegiem rzeki Ok Tedi znajduje się kopalnia australijskiej kompanii Broken Hill Properties. Od 1984 roku jej pracownicy wyrzucają odpady do rzeki. Dziennie to blisko 80 ton zużytej rudy i skał.
Tymczasem prawo wielu krajów regulujące gospodarkę niebezpiecznymi odpadami nakazuje przechowywać wodę zaprawioną cyjankiem w specjalnie do tego celu stworzonych stawach. Co z tego? Katastrofy związane z wyciekami z takich zbiorników stanowią dwie trzecie wypadków w górnictwie metali szlachetnych.
W styczniu 2000 roku w Rumunii cyjanek wydostał się ze stawu kopalni złota Baia Mare położonej nad rzeką Lapus, która przez Cisę płynącą przez Węgry i Jugosławię łączy się z Dunajem. W ciągu 15 godzin w rzece zamarło wszelkie życie. Przez 20 lat strefa wzdłuż niej będzie zamknięta niczym zona wokół Czarnobyla.
A cyjanek to niejedyne zagrożenie dla środowiska. Efektem ubocznym pozyskiwania złota jest uwalnianie ze skał arszeniku, kadmu, ołowiu i rtęci.
Kopalnie metali odpowiedzialne są za 96 procent emisji arszeniku i 76 procent emisji ołowiu w USA. Suma produkowanych przez nie odpadów daje 46 procent wszystkich odpadów przemysłowych w samych Stanach Zjednoczonych.
W Indonezji od 1996 do 2003 roku koncern Newmont wyrzucił do zatoki Buayat Bay cztery miliony ton kopalnianych odpadów. Poziom arszeniku w niektórych miejscach zatoki stukrotnie przekroczył normy.
Złotonośne skały mają jeszcze jedną nieprzyjemną cechę – zawierają siarczki. Te ostatnie zaś w kontakcie z wodą i tlenem tworzą kwas siarkowy. W odpadach kopalnianych tego związku jest od 20 do 300 razy więcej niż w kwaśnych deszczach. Wody podziemne w okolicach kopalni są tak kwaśne, że ich oczyszczanie zajęłoby trzy tysiące lat. Niektóre koncerny zajmujące się wydobywaniem złota usiłują temu zaradzić, pokrywając hałdy odpadów wapnem i przysypując je ziemią. Jednak reakcje chemiczne wciąż tam zachodzą, zwłaszcza w wilgotnym klimacie. Wepchnięte pod dywan odpady żyją własnym życiem.
Pogrzeb w koszu
Koszmarna wizja? Wróćmy więc na własne, małe i przytulne podwórko. Według danych GUS w Polsce aż 90 procent odpadów trafia wprost na wysypiska śmieci. Dla porównania w Szwecji to tylko cztery procent. Lekką ręką zamiatamy pod dywan bogactwo, które spokojnie moglibyśmy ponownie wykorzystać.
Jeśli więc po lekturze tego tekstu ktoś przytłoczony masą złych i bardzo złych informacji poczuje, że sam nie jest w stanie zrobić nic z tym globalnym problemem, powinien wstać z fotela i zajrzeć do własnego kosza. Osiem na dziesięć rzeczy, które tam znajdzie, będzie nadawać się do ponownego użycia.
Olga Woźniak, Arkadiusz Bartosiak
***
ChronmyKlimat.pl – portal na temat zmian klimatu dla społeczeństwa i biznesu. © Copyright Fundacja Instytut na rzecz Ekorozwoju
Redakcja: ul. Nabielaka 15 lok. 1, 00-743 Warszawa, tel. +48 +22 8510402, -03, -04, fax +48 +22 8510400, portal@chronmyklimat.pl